“Tygrys ludojad, czyli jak bezkarnie upolować gronkowca złocistego” Agata Dratwińska

“Tygrys ludojad, czyli jak bezkrwawo upolować gronkowca złocistego“
Jak długo człowiek istnieje na ziemi, w dżungli czy na prerii, zawsze pojawiały się różne zagrożenia dla zdrowia i życia mieszkańców. I do dnia dzisiejszego takie zagrożenia występują, czy to w rzeczywistej dżungli czy też w dżungli życia. Od pradawien mieszkańcy wiosek radzili sobie z niebezpiecznymi zwierzętami oraz chorobami tak jak umieli. Korzystali z doświadczeń wcześniejszych pokoleń, ale też odkrywali nowe sposoby czy metody. Najważniejsza była SKUTECZNOŚĆ, w upolowaniu pręgowanego tygrysa ludojada czy też w leczeniu śmiertelnych chorób. Do dnia dzisiejszego tak jest w społecznościach Afryki czy też nieprzebytych gąszczach Amazonii.
W naszych społecznościach, uważających się za cywilizowane, w zakresie zdrowia ograniczamy się na co dzień do znanych rozwiązań. Zarówno z przyzwyczajenia, z lenistwa, ale również z powodu narzuconych nam procedur medycznych czy wzorców formalno –prawnych. Przyjmujemy je najczęściej bezkrytycznie wierząc, że tak jest najlepiej lub tak musi być.
Szanuję decyzje innych osób, czy iść do lekarza, gdy coś dolega czy chować głowę w piasek jak długo się da. Szanuję decyzję każdego, czy brać przepisane leki czy też nie. Jego życie, jego odpowiedzialność. Ja jednak mam inaczej i lubię lekarzom oraz panu Bogu dopomóc. Już dawno przekonałam się, przede wszystkim w życiu zawodowym, w prywatnym trochę również, że „nie ma rzeczy niemożliwych – nie wiemy tylko w chwili obecnej jak sobie z nimi poradzić”. Nieprawda? Sto lat temu ludzie mówili, że nie można polecieć na księżyc lub wyleczyć śmiertelne choroby. Wszystko to jednak było możliwe, ludzie nie wiedzieli tylko JAK. Przykłady można mnożyć w nieskończoność.
Moje słowa „Ja mogę nawet zjeść zdechłego szczura, jeśli wiem, że będzie to SKUTECZNE”, żartobliwe kiedyś wypowiedziane do lekarza (wiedziałam, że popatrzy dziwnie, co też zrobił), odzwierciedlają siłę moich przekonań co do rzeczy teoretycznie niemożliwych. Efekt, to się liczy. Dlatego z mej strony zrobię wszystko , co w mej mocy, dla utrzymania zdrowia czy do wyleczenia. Czasem zdaje to egzamin, czasem nie, ale jakaś skuteczność jest, choćby w iluś przypadkach i w kilkudziesięciu procentach. Jak się nie da, to trudno, zdaję się wtedy na los. Gdy natomiast nic nie robimy , mamy zero efektów, zero jakiejkolwiek szansy. Wychodzę z założenia, że lekarzom i Panu Bogu należy dopomóc, to znaczy zrobić ze swej strony wszystko, co tylko się da.
W medycynie mamy metody leczenia tzw. tradycyjne oraz naturalne. Nie we wszystkich krajach medycyna naturalna jest oficjalnie uznawana, na przykład w nowoczesnej Polsce uważana jest za ciemnotę, homeopatia za szarlatanerię, a lekarz zapisujący, polecający, propagujący środki naturalne traci uprawnienia. Natomiast w takiej „zacofanej” Szwajcarii czy w Niemczech naturoterapia to element programu studiów medycznych, a dla lekarza jeden z kilku sposobów leczenia.
Niezależnie od mody czy zaleceń lekarzy sama przekonałam się na własnej skórze o skuteczności metod naturalnych w wyleczeniu tego, co było niewyleczalne środkami medycyny tzw. tradycyjnej lub konwencjonalnej. Oto kilka przykładów na skuteczność środków naturalnych:
1/Gronkowiec złocisty.
Kilkanaście lat temu często zapadałam na infekcje górnych dróg oddechowych. Tak było od szeregu lat. Wreszcie zmęczona dolegliwościami zrobiłam posiew z gardła i w wyniku otrzymałam gronkowca złocistego. Gronkowiec to gronkowiec, wyleczy się, tak pomyślałam. Przez trzy tygodnie zażywałam mocny antybiotyk, lecz w powtórzonym badaniu laboratoryjnym gronkowiec okazał się być bardziej żywy niż poprzednio. Kolejny mocny antybiotyk przez kolejne trzy tygodnie, gronkowiec w dalszym ciągu był. Pomyślałam, że skoro nie mogę go zwalczyć, to muszę z nim żyć i dałam sobie spokój. Przypomniałam sobie o nim dobrych parę lat później, robiąc badania do przeszczepu wyprzedzającego. Wyniki wymazu z gardła pokazały, ze nieproszony gość nie tylko nie zniknął, ale ma się znakomicie. A do przeszczepu nerki trzeba usunąć z organizmu wszystkie infekcje i zagrożenia infekcją. Trzy różne, mocne, najnowsze i teoretycznie skuteczne antybiotyki przez kolejne 6 tygodni dźgały, kłuły, paliły, podtapiały gronkowca – bez rezultatu. Nieproszony gość niezniszczalny, a ja ledwo żywa, osłabiona, wymęczona, ze skutkami ubocznymi antybiotyków przez kolejne miesiące albo lata. Skoro antybiotyki nie dały efektów, a czasu już nie miałam wiele, postanowiłam sięgnąć po inny sposób. Wtedy nie miałam żadnych wątpliwości, by spróbować wszystkiego, co możliwe, nawet „zdechłego szczura”, ponieważ była to kwestia mojego „być albo nie być”.
Pamiętałam, że swego czasu widziałam w książce profesora Michała Tombaka informację o starym syberyjskim, podobno w pełni skutecznym, sposobie na gronkowca złocistego. Sposób polega na wdychaniu dymu z brzozy. Rozpalamy ognisko z suchego drewna brzozowego, potem wrzucamy do niego mokre szczapy świeżej brzozy z korą (kora musi być mokra, najlepiej zmoczona deszczem) i wdychamy dym. Jeśli oczy pieką, to dobrze, tak ma być.
Profesor Michal Tombak napisał, że jednorazowa sesja wdychania dymu wystarczy, by skutecznie pozbyć się gronkowca złocistego. Nie napisał jednak jak długo i jak intensywnie należy wdychać dym. Postanowiłam podejść do tych kwestii zdroworozsądkowo. Zdobyłam szczapy ze świeżo ściętej brzozy, włożyłam je na chwilę do wiadra z wodą (pogoda zapowiadała się słoneczna na wiele tygodni do przodu), następnie mokre szczapy wrzuciłam do ogniska rozpalonego wcześniej za pomocą drewna wyłącznie z suchej brzozy. Zaczęło dymić mocno, a ja nachylona nad dymem lub biegająca za nim naokoło ogniska, jak wiatr powiał, wdychałam go przez 20 minut. Uznałam, że 20 minut powinno wystarczyć, by składniki lecznicze w dymie zadziałały na błonę śluzową górnych dróg oddechowych. Oczy mnie piekły, łzawiły, gardło piekło, ale twardo „wędziłam” się odchodząc od ogniska tylko kilka razy dla chwycenia paru haustów czystego powietrza. Sesję dwudziestominutową powtórzyłam następnego dnia, na wszelki wypadek, bo może jeden raz nie wystarczy. Tydzień później zrobiłam wymaz, wynik ujemny. Nie dowierzając, powtórzyłam badanie w drugim laboratorium, klinicznym, wynik ujemny. Udało się, sposób zadziałał!
Kilka lat po przeszczepie nerki, w okresie jesiennym, nastąpiła „powtórka z rozrywki”: nawracająca infekcja. Wymaz z gardła i w wyniku gronkowiec złocisty. Tym razem nie pomyślałam nawet o antybiotykoterapii. Następnego dnia pojechałam do lasu z siekierką i zapałkami. Gdy zbierałam suche gałęzie brzozy, spacerująca pani zaczepiła mnie pytaniem: „Jakie zadanie pani realizuje?” Myślała, że realizuję jakieś zadanie harcerskie! Odpowiedziałam żartobliwie, że zamierzam wędzić się w dymie. Pani i jej mąż zrobili zdumione, ale zaciekawione miny, więc wyjaśniłam, że jestem po przeszczepie nerki i muszę zwalczyć gronkowca złocistego. Pani na to: „Ja też jestem po przeszczepie nerki!”. Państwo zaoferowali pomoc, pani zbierała ze mną suche kawałki brzozy, pan naciął świeżych gałęzi . Polałam je wodą z przywiezionego baniaka, rozpaliłam ognisko w miejscu zaznaczonym na mapie „ognisko”, wrzuciłam do ognia mokre gałęzie i „wędziłam” się przez 20 minut. Na drugi dzień powtórka, nowi znajomi również przyjechali, pani zdecydowała się chwilę ze mną „powędzić”, ponieważ od długiego czasu dokuczał jej ciągły katar. Po sesji „wędzenia” impreza: pieczenie kiełbasek na ogniu brzozowym. Odczekałam ponad tydzień i w laboratorium klinicznym (kliniczne o wiele bardziej wiarygodne niż inne, doświadczyłam), zrobiłam badania posiewu. Po gronkowcu nie było śladu. I to po raz drugi w moim życiu.
Nie tak dawno oglądałam na YT filmik Adolfa Kudlińskiego, nieżyjącego już zielarza (trzy pokolenia rodziny zielarskiej) i najsłynniejszego polskiego preppersa. W tym filmiku opowiedział o tym samym sposobie leczenia gronkowca złocistego, z komentarzem, że sposób, tj. wdychanie dymu z palonej mokrej brzozy był znany i stosowany w Polsce od wieków. Tak jak profesor Tombak Adolf Kudliński również nie wspomniał jak długo należy wdychać dym. Czytałam komentarz pod jego filmem, że u jednego z czytelników sposób nie zadziałał. Moim zdaniem mogła to być kwestia zbyt krótkiego czasu lub/oraz sposobu wdychania. Wdychanie wdychaniu nierówne, ja miałam twarz dosłownie zanurzoną w dymie, pilnowałam tylko, by nie zakręciło mi się w głowie lub nie zrobiło słabo. „Wędziłam się” przez 20 minut, a nie przez na przykład jedną minutę. Jeśli nie było instrukcji jak długo i jak wdychać, to różne osoby mogły różnie robić. U mnie metoda zadziałała dwukrotnie, a więc uznaję mój sposób jako właściwy.
2/ Wywar z siemienia lnianego a żołądek.
Kolejny środek naturalny, który zadziałał skuteczniej niż chemiczny, bo bez skutków ubocznych, to siemię lniane.
Tuż przed dializami lekarz zapisał mi lek ochronny na żołądek. Niewydolność nerek oraz toksyny uruchomiają szkodliwe procesy w organizmie, również te działające negatywnie na błonę śluzową żołądka. Leki jak to leki, jedno leczą, drugiemu szkodzą. Akurat w tym przypadku skutki uboczne leku były opisane liczne i poważne. Mając wiedzę o działaniu siemienia lnianego postanowiłam go wypróbować w miejsce tabletki, oczywiście w porozumieniu z lekarzem. Gdyby siemię lniane nie podziałało, na pierwszy sygnał ze strony żołądka byłam gotowa natychmiast brać tabletki.
W Internecie znalazłam przepisy. Jeden z nich zalecał, by wieczorem zalać wrzątkiem łyżkę świeżo zmielonych (najlepsze) nasion siemienia brązowego lub złocistego i wypić rano na czczo. Piłam więc ten kisiel z żelazną konsekwencją każdego dnia przez kilka miesięcy czujnie obserwując swój organizm. I każdego dnia czy nocy , aż do przeszczepu, otrzymywałam meldunek od żołądka: wszystko jest super, żadnego bólu czy innej dolegliwości.
Po przeszczepie nerki leki immunosupresyjne oraz wspomagające działają tak negatywnie na żołądek, że każdy pacjent musi osłonowo brać medykamenty podobne do tych na dializie. Polekowych skutków ubocznych jest na tyle dużo, że postanowiłam je ograniczyć zastępując ochronny lek chemiczny siemieniem lnianym. Ponieważ przeczytałam, iż podczas brania leków immunosupresyjnych nie jest zalecane picie siemienia lnianego rano, jako że upośledza wchłanianie immunosupresantów, wypijałam szklankę siemienia w środku nocy wstając do toalety. Przez kilka kolejnych lat nie doświadczyłam ani razu jakiejkolwiek dolegliwości ze strony żołądka, a wyniki badań klinicznych są bardzo dobre od lat.
Oczywiście nie obyło się bez eksperymentu. Ciekawa działania siemienia lnianego odstawiłam go po kilku latach picia. Wystarczyły około dwa tygodnie przerwy, by w środku nocy obudził mnie silny ból przelatujący przez żołądek. Wiedziałam od razu, co jest przyczyną i kolejnego wieczora wróciłam do parzenia ziaren i picia kisielu lnianego. Dolegliwości zniknęły od razu. Gdy z ciekawości eksperymentu lub ze zmęczenia psychicznego ciągłym zaparzaniem jeszcze dwukrotnie przerywałam picie na kilka lub kilkanaście dni, nagły ból żołądka w nocy dawał sygnał, że agresywne leki nadgryzają niczym nie chronioną błonę żołądkową. Nauczona więc doświadczeniem zabieram torebkę siemienia w każdą podróż, nawet na miesięczną wyprawę rowerową z sakwami po odludnych terenach.
3.Stawy
Ból stawów biodrowych pojawił się u mnie niespodziewanie około pięć, sześć lat temu. Od tego czasu po każdym seansie w kinie czułam ból po wstaniu z fotela i musiałam zrobić ileś kroków, by rozruszać stawy. Tak samo było po długiej jeździe samochodem. Bóle zniknęły całkowicie dopiero wtedy, gdy zaczęłam codziennie jeździć na rowerze, o czym wspomniałam w innym artykule. Oczywiste dla mnie było, że brak ruchu oraz zmiany w organizmie związane z wiekiem ograniczały produkcję mazi w stawach. Świadomie więc pilnowałam codziennej jazdy rowerem, a rezultaty były wspaniałe: zero bólu po długim siedzeniu.
Zeszły rok był trudny pod względem aktywności: koronawirus, zamknięte kluby i sekcje sportowe, a nawet lasy . Również długotrwałe urazy czy przebyty koronawirus wyłączyły mnie na wiele miesięcy z ruchu. Druga dawka szczepienia na covid również przyniosła negatywne skutki uboczne, między innymi bóle stawów biodrowych i kolanowych. Pojawiły się zaraz po szczepieniu. Badania USG, RTG oraz laboratoryjne wykluczyły stan zapalny oraz zmiany strukturalne, wniosek był więc jeden: najprawdopodobniej niska produkcja mazi. Poszukując informacji na ten temat trafiłam na ciekawą wypowiedź wegetarianki. Napisała ona, że doświadczyła skutków ubocznych wieloletniej diety wegetariańskiej, a mianowicie bólu stawów. Dieta wege nie dostarcza bowiem organizmowi i stawom wystarczającej ilości kolagenu, ten zaś jest przede wszystkim w mięsie. Autorka artykułu napisała, że wystarczyło kilka tygodni picia wywaru z mięsa wołowego i kości, by bóle zniknęły. Spodobało mi się, że postawiła ona na naturalny kolagen, nie zaś na ten w tabletce. Doczytałam w innych artykułach, że najwięcej kolagenu jest w wywarze z giczy cielęcej i profilaktycznie należy pić filiżankę dziennie. Gicz należy gotować nie mniej niż trzy godziny, w garnku ma być tyle mięsa i tyle wody, że efektem końcowym jest galareta, a nie woda. Jako że ja tez jestem raczej wege ( już dawno przestałam lubić i jeść mięso, zarówno przetworzone jak i nie przetworzone), domyśliłam się, że przyczyna niewystarczającej ilości kolagenu może być u mnie podobna. Na dodatek z wiekiem kolagenu ubywa, a nie przybywa. Wdrożyłam natychmiast terapię i po dwóch tygodniach ból w stawach biodrowych i kolanowych stał się wspomnieniem.
Gdy ból zniknął, wróciłam do aktywności fizycznej na sali oraz na powietrzu. W aktywności na powietrzu pomaga mi od siedmiu miesięcy nowy towarzysz: szczeniak rasy Parson Russel Terrier świadomie wybrany pod kątem niespożytej energii – to „pies nie do zdarcia”. Minimum dwie godziny dziennie spaceru, w tym bieganie za piłką to po prostu konieczność dla tego pieska, a ja chcę czy nie chcę, to przy nim korzystam. Inaczej, wiem to dobrze, nie chciałoby się mi chodzić codziennie na spacery, szczególnie gdy leje deszcz lub jest bardzo zimno.
Czy te sposoby z siemieniem lnianym, z giczą cielęcą i ruchem będą działały zawsze? Nie wiem. Wiek ma swoje prawa, organizm się starzeje, przybywa problemów zdrowotnych. Ale na dzień dzisiejszy sposoby działają znakomicie, a to dla mnie najważniejsze i warte zachodu.
Czy powyższe sposoby lecznicze u każdego się sprawdzą? Nie wiem. Ale skoro na przestrzeni wieków naturalne leki i sposoby leczenia się sprawdziły oraz udowodniły swoją skuteczność, to dlaczego nie spróbować, jeśli uznamy, że to dobry pomysł i właściwy moment. Pamiętając oczywiście o wizycie u lekarza, bo to podstawa zanim rozpoczniemy jakikolwiek proces leczenia.
Agata Dratwińska
Zostaw komentarz